czwartek, 29 stycznia 2015

Krupnik ze skorzonerą




Mieszkam w mieście. Niewielkim i z możliwościami „zbieractwo – uprawowymi”. Korzystam z nich przy każdej okazji, więc i skorzonery nie mogło zabraknąć na naszym stole. Pierwszy raz spotkałam się z nią w parku. Rosła na dawnych terenach ogródków działkowych. Początkowo zaciekawiły mnie jej liście. Gdy postanowiłam wykopać korzeń, który zdawał się ciągnąć do samego piekła, wiedziałam już, z jaką rośliną mam do czynienia. Uczyłam się o niej już w technikum, setki lat temu ;) Niestety, mimo walorów odżywczych i możliwości uprawowych, wciąż nie spotkałam jej w ofercie sprzedaży. Dlatego, tej zimy, pierwszy raz w historii ogródka moich rodziców, na jednej z rabat, zimuje skorzonera.

Korzenie, do 30 cm długości, cieszą i zachęcają do ciągłych poszukiwać, odkrywania smaków. Są smaczne i zdrowe. Zawierają  potas, magnez, sód, fosfor, żelazo, karoten, wapń i witaminy: E, B1, B2 i C, a także fruktozę. Skorzonera działa uzdrawiająco, skutecznie zwalcza kaszel, wzmacnia system immunologiczny, a najbardziej przydatna jest diabetykom. Ponadto medycy hiszpańscy i włoscy stosowali ją przy ukąszeniach węży, od czego pochodzi jej nazwa – wężymord. Wykorzystywano ją również przy zakażeniach, bólach serca i zawrotach głowy. 

Wiecie, ze historia skorzonery jest tak długa, jak co najmniej jej korzeń ;) Już Odys opędzał się nią przed magią zalotów  Kirke, a Rzymianie nazywali ją pieszczotliwie „zimowymi szparagiem”. Ludwik XVI był wielkim jej orędownikiem ufając, że poprawia pracę żołądka, który w tamtych czasach szczególnie doskwierał ludziom - pili oni dużo kawy.

Ja piję kawę cały dzień - jedną, od rana do wieczora. Lubię też smak szparagów a poza tym, jako ogrodnik, chcę powrócić do dawnych i zapomnianych warzyw uprawowych. Polecam więc, w dzisiejszym wpisie, krupnik ze skorzonerą.

Potrzebujemy:

  • 3 długie korzenie skorzonery
  • 2 marchewki
  • 2 pietruszki
  • 2 ziemniaki
  • białą część pora
  • plaster boczku wędzonego
  • szklankę kaszy pęczak
  • 2 liście laurowe
  • 3 ziarna ziela angielskiego
  • ząbek czosnku
  • łyżeczkę lubczyku – ja miałam ususzoną latem gałązkę
  • łyżeczkę majeranku
  • łyżeczkę ziela czosnku niedźwiedziego – można zastąpić go dodatkową ilością ząbku czosnku lub zupełnie pominąć
  • sól i czarny pieprz
  • 2 litry wody


Boczek kroimy w kostkę i podsmażamy w garnku. Dodajemy przyprawy – liść laurowy, ziele angielskie, również czosnek. Dokładnie mieszamy. Warzywa obieramy, por oczyszczamy z wierzchnich liści. Wszystko kroimy w plasterki, wrzucamy do garnka z boczkiem i dokładnie mieszając dusimy ok 10 min.
Kaszę płuczemy pod bieżącą wodą, dodajemy do warzyw. Wsypujemy również majeranek, lubczyk, czosnek niedźwiedzi. Wszystko dokładnie mieszamy, po ok 3 minutach dolewamy wodę.
Gotujemy ok 20 min, do momentu, aż kasza będzie miękka. Na końcu doprawiamy zupę pieprzem i solą.



Moja rada:


Jeśli chcemy czuć chrupkość korzeni skorzonery, można dodać ją ok 5-10 min przed końcem gotowania. Będzie wspaniałym dopełnieniem.
Wszyscy boją się też jej mlecznego soku, który brudzi na czarno. Przy obraniu świeżej skorzonery pomocne będą rękawiczki gumowe. Wyjściem z sytuacji może być też przemrożenie korzeni w lodówce. Ja zbiory trzymałam na dolnej półce ok 2 dni i sok mnie nie pobrudził.



A Wy do czego używacie skorzonery? W ogóle znacie to warzywo?
Liczę na Wasze pomysły.

Smacznego

poniedziałek, 26 stycznia 2015

Ciasto orzechowo - kokosowe bez pieczenia


Szukając ciekawego pomysłu na wykorzystanie, przy niedzielnym pieczeniu, posiadanych w szafkach kuchennych zapasów orzechów włoskich i wiórków kokosowych, nastawiona byłam na znalezienie super hiper odlotowego tortu. Chciałam upiec biszkopty, przełożyć je masami na bazie masła. Pomyślałam o wmieszaniu mąki orzechowej w jeden z biszkoptów, może zrobieniu obłożenia z kremu w kształcie róż. Róże przecież tak bardzo podobały mi się na innych blogach.
Koniec końców zajrzałam na blog Modern Teste. Zobaczyłam przepis na ciasto bez pieczenia, orzechowo - kokosowe. Zainteresowało mnie od razu. To był strzał w dziesiątkę. Nie tylko miałam potrzebne produkty, ochotę na powolne sklejanie ciasta, ale również niesamowitą ciekawość smaku.

Ciasto orzechowo – kokosowe bez pieczenia

Potrzebujemy:


krem kokosowy

  • 400 ml mleczka kokosowego (1 puszka)
  • 3 łyżki cukru
  • 1 łyżka mąki pszennej
  • 1 łyżka mąki ziemniaczanej
  • 50 g wiórek kokosowych


krem orzechowy

  • 150 g orzechów włoskich
  • 250 g miękkiego  masła
  • 150 g cukru
  • 125 ml mleka


dodatkowo

  • 60 herbatników


Jak je zrobiłam?

Sposób wykonania Gosia na swoim blogu (bo wszystkie Gosie to fajne dziewczyny są ;) ) opisała wyczerpująco.

Krem kokosowy

Ja, robiąc krem kokosowy nieco zmieliłam wiórki. Wolałam mieć mniejsze kawałki, ale nie jest to koniecznością.
Przy przygotowaniu kremu kokosowego odlewamy ok 1/2 szklanki mleka. Ilość tą mieszamy z mąką ziemniaczaną i pszenną. Dodajemy cukier. Pozostałą część mleka zagotowujemy w rondelu. Dodajemy do niego dokładnie wymieszane, bez grudek mleko z mąkami i cukrem. Gotujemy ok 5 minut do momentu, aż masa zgęstnieje przypominając budyń. W tym momencie wsypujemy wiórki kokosowe. Dokładnie mieszamy. Gotujemy jeszcze ok 2 minut. Odstawiamy do wystygnięcia.

Krem orzechowy

Przygotowując krem orzechowy najpierw łupiemy orzechy - jeśli nie mamy już przygotowanych do spożycia. Mielimy je na proszek. Im bardziej rozdrobnimy orzechy, tym stają się tłustszą masą. Ja miałam zrobioną niemal masę orzechową. Mleko zagotowujemy, zalewamy nim zmielone orzechy. Wszystko dokładnie mieszamy, odstawiamy do ostygnięcia. Masło - w temperaturze pokojowej, rozcieramy z cukrem na pulchną, niemal białą masę. Do niej dodajemy, po łyżce, namoczone orzechy. Cały czas miksujemy.

Gdy obie masy są gotowe, na blacie rozkładamy 12 ciastek. Na ciastka kładziemy 1/3 masy orzechowej. Na masę nakładamy ciastka a na nie 1/2 masy kokosowej. Następnie znowu nakładamy masę orzechową, potem ciastka i tak jeszcze dwa razy.
Szczególnie pierwsza warstwa można być nieco kłopotliwa, bo ciastka mogą się rozchodzić. Nie zrażajcie się jednak, proszę. Warto uspokoić nerwy, bo finał będzie spektakularny.



Ja gotowe ciasto wykończyłam masę czekoladową. To nic innego jak rozpuszczona w kąpieli wodnej tabliczka gorzkiej czekolady z masłem.

Potrzebujemy:

  • tabliczkę gorzej czekolady - min 60% zawartości kakao
  • ok 125 g masła
Zagotowujemy w garnku wodę. Na garnek kładziemy miseczkę, najlepiej blaszaną. Do miseczki wkładamy pokruszoną czekoladę i masło. Dokładnie mieszając rozpuszczamy całą czekoladę. Zestawimy z gotującej się wody, przestudzamy.

Polewę delikatnie nakładamy na ciasto. Możemy wierzch posypać wiórkami kokosowymi tak, jak zrobiłam to ja.

Ciasto musi odstać przynajmniej noc w lodówce. 
Mi, warstwa dolna i górna, wyszły chrupiące. Środek rozpływał się w ustach. Jeśli chcemy, żeby całe ciasto było delikatne, musimy dolne i górne ciastka nasączyć np kawą rozpuszczalną. Myślę, że przy następnym podejściu do cista, wypróbuję i ten pomysł.




Mam nadzieję, że to ciasto niedługo zagości na Waszych stołach. Może zechcecie podzielić się ze mną wrażeniami w komentarzach?
Byłoby mi bardzo miło.
Dziękuję.

czwartek, 22 stycznia 2015

Hummus - ideał nie tylko na śniadanie



Kanapki są codziennością w domu, w którym dziecko chodzi do szkoły. Staram się, żeby były różnorodne, zachęcające, pożywne. Zmieniam rodzaje chleba, nie raz zastępuję go bułkami. Zazwyczaj do kanapki dodaję wielki liść sałaty, plaster wędliny, pomidora czy ogórka. Bywają jednak dni, że na maśle rozsmaruję jedynie domowy dżem. Całe szczęście dziecko też jest wtedy zadowolone.

Żeby, w szybkich kanapkach, nie dominował tylko dżem, co jakiś czas podaję hummus. Uwielbiamy go. Kiedyś prowadziłam nawet zajęcia w Kingi przedszkolu, na których robiliśmy właśnie hummus. Dzieci jadły go z różnorodnymi ziołami, kwiatami jadalnymi, na chrupkim pieczywie.

Nasz humus nigdy nie był jednak idealny. Powoli przestały nam nawet przeszkadzać kawałki ciecierzycy czy niejednolita konsystencja. Liczył się smak i nieograniczone możliwości. Zdanie zmieniłyśmy po wypróbowaniu przepisu z Jadłonomii. Dzięki paru sztuczkom, o których pisze Marta, autorka bloga, a które przywiozła z zagranicznych wojaży, hummus jest idealny. Spróbujcie.

Hummus.


Potrzebujemy:

  •  szklankę suchej ciecierzycy
  •  3 łyżki pasty tahini
  •  1/3 szklanki lodowatej wody
  • 3 łyżki soku z cytryny
  • 2 ząbki czosnku
  • 2 łyżeczki sody
  •  sól


Ciecierzycę zalewamy zimną wodą z łyżeczką sody oczyszczonej w stosunku wody do ciecierzycy 2:1. Odstawiamy do napęcznienia, najlepiej na noc. Następnego dnia ciecierzycę odcedzamy, płuczemy i gotujemy ok 40 min w świeżej wodzie z dodatkiem łyżeczki sody. Ciecierzyca po rozgnieceniu musi być maślana w środku. Ugotowaną odcedzamy, płuczemy i umieszczamy w blenderze. Dodajemy sól sok z cytryny, czosnek i pastę tahini (o niej napiszę Wam dalej). Wszystko dokładnie rozdrabniamy blenderem do powstania aksamitnej pasty. Trwa to około 3 minut.

Po tym czasie, do gęstego hummusu dodajemy powoli lodowatej, przegotowanej wody. Ucieramy kolejne 3 minuty. Powstanie nam niewiarygodnie aksamitny humus. Gęsty, gładki, jasny i niesamowicie aromatyczny. Pyszny.


A teraz o tahini.

Za pierwszym razem, gdy kazano dodać mi do jakiegoś przepisu pastę tahini złapałam się za głowę. Nie szukałam informacji w internecie. Od razu poszłam do sklepu. Kupiłam mały słoiczek pasty za niewiarygodnie wysoką cenę. Otwarłam go i…poczułam aromat prażonego sezamu. Dopiero wtedy zaczęłam przeczesywać internet.  Jak się okazało, pasta tahini to nic innego, jak zmielony, nieco podprażony sezam.

Zachęcam do samodzielnego jej przygotowania.

Potrzebujemy:

  •  szklankę nasion sezamu
  •  łyżka oleju sezamowego


Rozgrzewamy suchą patelnią. Wsypujemy na nią sezam i wciąż mieszając podprażamy ok 3 minut. Gdy sezam zacznie intensywniej pachnieć, ale wciąż będzie jasny, nieprzypalony, odstawiamy go do przestygnięcia. Po około 10 min do nasion sezamu dodajemy olej sezamowy. Wszystko miksujemy w blenderze na najwyższych obrotach, co jakiś czas zeskrobując nasiona z obudowy pojemnika.
Początkowo sezam będzie jak piasek, następnie zacznie się zbrylać a na końcu uzyska lekko płynną konsystencję. 
Gotową tahinę można przechowywać w lodówce nawet kilka miesięcy.


Nasz hummus podałam z pędami gwiazdnicy. Zima jest tak kiepska, że w osłoniętych od wiatru miejscach, z odpowiednim nasłonecznieniem, można znaleźć całkiem młode rośliny. Są świetne w smaku, bogate w związki mineralne i witaminy.

Opowiem Wam o niej w osobnym wpisie. Warto poznać ten pełen zalet chwast.

Smacznego

czwartek, 15 stycznia 2015

Delikatna chałka vel kukiełka.

Pogoda jaka jest każdy widzi. Ni to zima, ni to wiosna. Wciąż pada deszcz, a jak nie pada, to za oknem hula wiatr, który niemal głowę urywa. Nie daje to dużo powodów do zadowolenia. Chodzę więc z psem po parku i staram się zebrać myśli, zapewne tym wiatrem rozwiane. Chciałabym żeby spadł śnieg. Taki, w którym wszyscy lubią się tarzać. W którym najlepiej wychodzi orzełek, który nadaje się na sanki dla Kingi i po którym Kama uwielbia hasać. Biały, oczyszczający i wskazując jednoznacznie, że oto nastała zima.



Gdy za oknem jest byle jak, w kuchni powinno być wspaniale. Do takiego wniosku doszłam już dawno i postanowiłam wcielić to w życie. Dziś, dla poprawy humoru, upiekłam wspaniałą, delikatną, mleczną chałkę. Wiąże się z nią śmieszne wspomnienie. Byłam kiedyś na Podhalu. W sklepie wystawionych było mnóstwo rodzajów chleba. Jako, że zupełnie nie mogłam się zdecydować który kupić, a sprzedawczyni już się niecierpliwiła, któryś z klientów za mną krzyknął żebym kupiła kukiełkę. - Kukiełkę? Ooooo, kukiełka może być pyszna, o ile jadalna… Jakie było moje zdziwienie, gdy dostałam chałkę…Zwykłą, drożdżową chałkę. - Ale to chałka – mówię. – Nie chałka jakaś ino kukiełka, odpowiedział ten sam głos.

Dziś plotłam więc kukiełkę. Oglądałam po tysiąckroć film pokazujący jak powinno się ją prawidłowo pleść, ale wybaczcie, to nie takie proste jak na filmie pokazują. Zdecydowanie trzeba mocno się postarać, żeby chałka była pokazowa. Moja, zapewne daleka od ideału znalazła jednak uznanie dzięki smakowi. Smakowi i zapachowi, który rozchodził się po mieszkaniu jeszcze długo.
Zachęcam do wypróbowania. Nie bójcie się plecenia, tu dociągniecie, tam przyklepiecie i zobaczcie, jaka fajna chałeczka może wyjść z banalnie prostego przepisu.


Na dwie chałki potrzebujemy:

  • szklanka ciepłego mleka
  • 25 g świeżych drożdży
  •  5 żółtek
  • 2 łyżki roztopionego masła
  • 4 łyżki miodu
  •  cukier wanilinowy
  • 3 i 3/4 szklanki mąki pszennej
  •  płaska łyżeczka soli
  • jajko rozbełtane do posmarowania
  • mak do posypania


Robimy zaczyn. Drożdże rozcieramy z cukrem, dodajemy ciepłe mleko, łyżkę mąki i, po dokładnym wymieszaniu, odstawiamy na ok 10 minut do wyrośnięcia.

Do miski dajemy żółtka, olej, cukier i cukier wanilinowy. Wszystko dokładnie mieszamy roztrzepując żółtka. Dodajemy mąkę, sól i wlewamy zaczyn. Wszystko mieszamy drewnianą łyżką do dokładnego połączenia. Odstawiamy na około 5 minut, aby ciasto odpoczęło. Po tym czasie wyrabiamy minimum 10 min, co jakiś czas i według potrzeby podsypując blat mąką. Ciasto ma być delikatne, sprężyste, ale nieco klejące. Odstawiamy je pod ściereczką do wyrośnięcia, ok godziny. Musi podwoić swoją objętość.

Po tym czasie ciasto dzielimy na 5 części. Z każdej części robimy  wałek. Wszystkie sklejamy na jednym końcu i …Zawijamy warkocz we zasady : 1 na 3, 2 na 3, 5 na 2. Powtarzamy czynność aż do końca wałków. Końce sklejamy, ładnie podwijamy pod spód.

Powstałą chałkę przekładamy na blachę wyłożoną papierem do pieczenia, smarujemy rozbełtanym jajkiem, posypujemy makiem i odstawiamy na ok 40 min do wyrośnięcia.
Chałkę pieczemy ok 30 min w 180 stC, aż się przyrumieni.

Nie sądzę żeby ktoś wytrzymał…zaleca się jednak, żeby chałkę przed krojeniem całkowicie wystudzić.



Powodzenia i smacznego. Pochwalicie się swoimi wypiekami?

LinkWithin

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...